Walka o doktoranta
Przegląd debaty o studiach doktoranckich w Polsce z lat 2011-2015
Jednym z flagowych elementów rozpoczętej przez Barbarę Kudrycką reformy szkolnictwa wyższego w Polsce była poprawa sytuacji młodych naukowców – w tym również doktorantów. Minęło kilka lat, podczas których wielokrotnie zmieniono przepisy prawa i wdrożono system grantowy, a tylko nieliczni uczestnicy dyskusji mogą uznać się za beneficjentów tych przemian. Z drugiej strony w środowisku polskiej akademii nie ma całkowitej zgody co do przyczyn złej sytuacji doktorantów.
Choć debata o szkolnictwie wyższym w Polsce trwa „od zawsze”, przybrała na sile w 2011 r., kiedy przeprowadzono istotną nowelizację Prawa o szkolnictwie wyższym. W niniejszym tekście przedstawiam przegląd opinii i postulatów dotyczących doktorantów, które były publikowane w ciągu ostatnich czterech lat. Może w nim dziwić nikła obecność głosów oficjalnych reprezentantów studentów III stopnia, jednak odpowiada to niezbyt widocznej aktywności organów takich jak rady doktoranckie w debacie publicznej. Co zresztą charakterystyczne dla całej dyskusji o polskim szkolnictwie wyższym, najciekawsze i najważniejsze sądy wybrzmiewały nie w oficjalnym obiegu prawno-administracyjnym, ale w mediach, także tych spoza głównego nurtu. Stąd w tekście przytaczam zarówno cytaty stanowisk wyrażonych w uchwałach Krajowej Reprezentacji Doktorantów czy komunikatach Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, jak i artykuły prasowe, a nawet notki na blogach. Starałam się przy tym o maksymalne zróżnicowanie źródeł oraz afiliacji autorów przytaczanych opinii.
Głosów tych pojawiło się w debacie publicznej dużo, ponieważ w polskim szkolnictwie wyższym wprowadzono szereg istotnych zmian: w 2011 r. zezwolono doktorantom na łączenie różnych świadczeń (np. naukowych i socjalnych), a także ustanowiono 51% ulgi na przejazdy komunikacją dla uczestników studiów doktoranckich. Zwiększono także nakłady na badania młodych naukowców (czyli również, ale nie tylko doktorantów – zgodnie z zapisami ustawy o zasadach finansowania nauki z 15 stycznia 2015 r., młody naukowiec to osoba prowadząca działalność badawczo-rozwojową, która w roku ubiegania się o przyznanie środków finansowych na naukę kończy nie więcej niż 35 lat) [Ustawa o zasadach finansowania nauki z 30 kwietnia 2010 r.]. Jak czytamy w komunikacie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Narodowe Centrum Nauki co najmniej 20 proc. budżetu przeznacza dla młodych uczonych. Do tej pory Centrum wydało 186 mln zł na projekty badawcze realizowane przez osoby do 35 lat. Ponadto młodym naukowcom dedykowana jest połowa konkursów ogłoszonych przez NCN [komunikat Więcej o reformie, dostęp: www.nauka.gov.pl, 30 września 2012 r.]. W 2013 r. swoją działalność rozpoczęła Rada Młodych Naukowców, organ doradczy przy ministerstwie, mająca za zadanie identyfikowanie problemów młodych naukowców. Wszystkie te zmiany miały doprowadzić do wzmocnienia statusu doktorantów i młodych doktorów, którzy przed reformą zajmowali niskie pozycje w hierarchii, wyznaczanej m.in. przez podział na samodzielnych i niesamodzielnych pracowników naukowych.
Czy doktorant ma się źle?
Nie wszyscy zgadzali się z ówczesną diagnozą kiepskiej sytuacji doktorantów. Choćby Jan Hartman pisał w 2010 r.: „Postulaty się nie zmieniają, podobnie jak frustracje i wysokie mniemanie o sobie doktoranckich elit. Zmienia się za to liczba doktorantów i sumy przeznaczane na ich stypendia, zarówno przez rząd, jak inne podmioty. Sumy te są coraz większe, a doktoraty stały się niemal masowe. Możliwości otrzymania przez doktoranta takiego czy innego stypendium, a także dorobienia sobie są dziś znacznie większe niż kiedykolwiek wcześniej. Doprawdy, nie wypada już żądać więcej” [Hartman J., Doktorant w maśle, „Gazeta Wyborcza”, 23 września 2010 r.]. Hartman odnosił się w swoim artykule do listu Collegium Invisibile, organizacji zrzeszającej studentów i doktorantów zainteresowanych udziałem w systemie indywidualnych tutoriali. Reprezentanci Collegium Invisibile wystosowali bowiem list otwarty „Zainwestujmy w doktorantów” skierowany do Barbary Kudryckiej, w którym deklarowali: „Jako osoby związane z polską nauką apelujemy, aby w okresie wprowadzania istotnych zmian w polskim systemie nauki i szkolnictwa wyższego uznać, że jednym z najważniejszych zadań jest zadbanie o warunki rozwoju najmłodszych naukowców: osób przygotowujących doktorat i tuż po doktoracie” [List otwarty Collegium Invisibile z 2010 r., Zainwestujmy w doktorantów. Szczegółowe propozycje zmian w projekcie reformy szkolnictwa wyższego, dostęp: ci.edu.pl]. Apelowali w nim o utworzenie procedury konkursowej umożliwiającej zdobycie doktorantom wysokich stypendiów na cały okres studiów, a także grantu w wysokości ustalanej indywidualnie, w zależności od dyscypliny badawczej i tematu projektu doktoratu. Drugim postulatem było wprowadzenie staży podoktorskich, formuły znanej w Europie Zachodniej, które pozwalają młodym naukowcom na stabilne i pewne prowadzenie badań naukowych przez kilka lat tuż po obronie doktoratu. Staże te, finansowane z pieniędzy publicznych, miałyby pozwolić na utrzymanie zatrudnienia młodych pracowników naukowych, a jednocześnie – przez swoją elastyczną formułę – pozwolić na obciążenie ich tymi obowiązkami, które mogłaby na bieżąco, przy każdorazowym przyjęciu młodego doktora na staż, zdeklarować uczelnia. Postulaty te motywowane były przede wszystkim dużą niepewnością bytową towarzyszącą adeptom nauki zarówno podczas pisania rozprawy doktorskiej, jak i po jej obronie. List został podpisany przez samych doktorantów członków Collegium Invisibile, a także przez starszych stażem i wiekiem pracowników naukowych różnych polskich uczelni.
Postulaty te do dziś nie zostały zrealizowane. Stypendia doktoranckie na uczelniach wciąż przyznawane są w cyklu rocznym (o ile w ogóle – istnieją bowiem jednostki naukowo-dydaktyczne, gdzie z zasady nikt ich nie dostaje!), a instytucja stażu podoktorskiego w Polsce – wyłączywszy konkurs Fuga prowadzony przez Narodowe Centrum Nauki, w ramach którego w 2014 r. nagrodzono jedynie 51 wniosków – praktycznie nie istnieje. Niemniej w 2011 r., u progu polskiej prezydencji w Unii Europejskiej, Barbara Kudrycka jako ówczesna minister nauki deklarowała, że wsparcie młodych naukowców ma być priorytetem działań rządu w obszarze szkolnictwa wyższego. Deklarację tę powtarzała później często, między innymi w wywiadzie z tego samego roku dla portalu Forsal.pl: „Warto inwestować w młodych. I warto inwestować w najlepszych. My robimy i jedno, i drugie. Zarówno utalentowani młodzi naukowcy, jak i naukowcy doświadczeni, ze znaczącymi osiągnięciami, znajdują w nowym systemie specjalnie zaprojektowane ścieżki grantowe, to są granty z NCN i NCBiR, a także liczne stypendia” [Warto inwestować w najlepszych, wywiad PAP z Barbarą Kudrycką, 27 listopada 2011 r., dostęp: forsal.pl]. Wprowadzenie systemu grantowego miało z jednej strony zapewnić równowagę w rywalizacji o środki (tak żeby doktorant nie musiał się ścierać o liczbę publikacji z profesorem), a z drugiej – zwiększyć konkurencyjność i docelowo jakość składanych projektów.
Po upływie trzech lat, jakie minęły od rozmowy z Kudrycką, okazuje się jednak, że wielu doktorantów ma duże powody do niezadowolenia. Przede wszystkim grupa, która ma dostęp do stypendiów i grantów, jest nieliczna. Chociażby w roku 2014 wskaźnik sukcesu w konkursie grantowym Preludium 6 skierowanym do doktorantów wyniósł 17 proc. (dane ze strony Narodowego Centrum Nauki). Z kolei Jacek Lewicki, członek Rady Młodych Naukowców, podaje, że stypendia doktoranckie otrzymywała jedynie jedna trzecia uprawnionych studentów III stopnia [Lewicki J., Jak przeżyć na studiach III stopnia?, dostęp: perspektywy.pl]. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w końcówce 2012 r. stypendia otrzymywało 39 proc. doktorantów. Miesięczne kwoty dostępne w ramach podstawowych stypendiów doktoranckich nie są niestety zbyt wysokie. Zgodnie z rozporządzeniem ministra nauki i szkolnictwa wyższego z 5 października 2011 r. stypendium nie może być niższe niż 60 proc. pensji asystenta, co w obecnych warunkach oznacza 1.470 zł. Oprócz tego w Polsce funkcjonują również doktoranci niestacjonarni, którzy za możliwość przygotowania rozprawy doktorskiej i jej obrony muszą jeszcze płacić. Przypuszczalnie grupa beneficjentów konkursu Preludium i stypendiów uczelnianych przynajmniej częściowo się pokrywa, co daje ponury obraz rozmiarów grupy niedofinansowanej i tym samym zmuszonej do równoczesnej pracy zarobkowej. Większość studentów studiów III stopnia w Polsce nie ma szans na otrzymanie środków pozwalających na przeżycie i nieskrępowane uprawianie nauki.
Problemem nie jest jednak wyłącznie ilość pieniędzy dostępnych dla młodych naukowców, lecz także ich niewłaściwa dystrybucja. Lewicki, tym razem na blogu Emmanuela Kulczyckiego, w tekście „Czym (nie) jest stypendium, czyli refleksja nad losem doktorantów” pisze: „Tymczasem zgodnie z Prawem o szkolnictwie wyższym (PSW) o stypendiach doktoranckich decyduje rektor (dyrektor instytutu naukowego), a w praktyce wydziały, gdyż – jak wskazuje PSW – w uczelniach publicznych stypendia winny być finansowane »w szczególności w ramach środków z dotacji o której mowa w art. 98 ust. 1«, czyli tzw. dydaktycznej. Natomiast w jednostkach naukowych ze środków na rozwój kadr. Pamiętajmy, że stypendium nie może być niższe niż 60% zasadniczego wynagrodzenia asystenta. Dlatego w bardzo wielu jednostkach w szczególności z obszaru nauk społecznych i humanistycznych stypendium jest luksusem dostępnym dla nieraz ledwo kilku procent doktorantów – bez względu na ich osiągnięcia” [Lewicki J., Czym (nie) jest stypendium, czyli refleksja nad losem doktorantów w: Czy opłaca się być doktorantem?, dostęp: ekulczycki.pl, 12 maja 2014 r.]. Specyficznie skonstruowane prawo wpływa na to, że ograniczone pod względem dostępności i wysokości środki są ograniczane jeszcze bardziej.
O niskim komforcie życia doktorantów trudno mówić precyzyjnie, ponieważ dane są rozproszone i niedokładne. W ramach inicjatywy społeczno-badawczej Nowe Otwarcie Uniwersytetu Dominika Michalak postanowiła zbadać – operując na prostych danych zastanych zebranych przez GUS – ile rozpraw doktorskich jest rokrocznie bronionych w stosunku do liczby doktorantów. O wynikach pisze w artykule „Studia doktoranckie w Polsce – łatwo zacząć, trudniej skończyć” [Michalak D., Studia doktoranckie w Polsce – łatwo zacząć, trudniej skończyć, dostęp: noweotwarcie.org, 11 marca 2013 r.]. Okazuje się, że o ile w latach 1995-2011 mieliśmy do czynienia z lawinowym wzrostem liczby doktorantów, o tyle liczba obronionych doktoratów… niemal się nie zmienia. Oznacza to, że system kształcenia studentów III stopnia jest nieefektywny. Autorka przytacza kilka hipotez mogących wyjaśnić to zjawisko, w tym hipotezę przeciążenia związanego z koniecznością godzenia pracy naukowej z pracą zarobkową. Jest pewnie za wcześnie, by mówić o jednoznacznej sile korelacji zjawiska rosnącego stosunku nieobronionych doktoratów do liczby doktorantów z warunkami ekonomicznymi, jednak historie przytoczone przez samych zainteresowanych zdają się tę hipotezę potwierdzać. W artykule „Gazety Wyborczej” pod znamiennym tytułem „Doktorzy na głodzie” o swoich doświadczeniach mówiła w 2012 r. „magister Alicja”: „Dziś jestem na piątym roku studiów doktoranckich. Mam stypendium – 1045 zł – idzie w całości na wynajem kawalerki. Z dodatku za wyniki w nauce – 200 zł – płacę media. Przez rok angażowałam się w trzy projekty badawcze, to dało mi ostatnio 2000 zł. Dostanę jeszcze 1500, ale każdy z grantów to dużo pracy! Ostatnio dostałam 1000 zł nagrody ze środków dla doktorantów, którzy mieli publikacje i konferencje. I 5000 zł na koszty wydawnicze książki. Łącznie 23 000 – tyle mam rocznych dochodów ze źródeł naukowych, za pięć godzin pracy dziennie, w tym zajęcia ze studentami. Wychodzi ok. 10 zł za godzinę netto” [Szwarc M., Doktorzy na głodzie w: „Gazeta Wyborcza”, 5 października 2012 r.]. Z kolei na łamach „Krytyki Politycznej” pisała o tym chociażby Kaja Malanowska, powołując się także na międzynarodowe badania: „Mimo że stypendia na państwowych wydziałach nie wystarczają na najskromniejsze utrzymanie, a na wielu kierunkach nie ma czasu na to, żeby dodatkowo dorabiać, świeżo upieczeni magistrzy podejmują ciężar dalszej edukacji, rezygnując z zakładania rodzin i pomieszkując kątem u rodziców. Trend ten jeszcze kilka lat temu wydawał się całkiem racjonalny. (…) Niestety w chwili obecnej ani polskie uniwersytety, ani przemysł nie są w stanie pochłonąć rosnącej grupy doktorów poszukujących zatrudnienia. Co gorsza ci, którym udaje się zostać na uczelniach, wcale nie otrzymują bezpiecznych, stałych pozycji” [Malanowska K., Po co nam doktorat, dostęp: krytykapolityczna.pl, 2 stycznia 2013 r.].
Z drugiej strony doktorantów masowo zaprzęga się do prowadzenia zajęć dydaktycznych, których sobie nie wybierają i za które nie zawsze otrzymują zapłatę – dzieje się to bowiem w ramach praktyk doktoranckich. Prawodawstwo w międzyczasie poszło w innym kierunku i dąży raczej do zmniejszenia tych obciążeń. Chociażby na podstawie ministerialnego rozporządzenia z 1 lipca 2013 r. zmieniającego rozporządzenie w sprawie kształcenia na studiach doktoranckich na uczelniach i w jednostkach naukowych zmniejszono łączny wymiar zajęć obowiązkowych doktoranta. Jak deklarował w rozmowie dla „Dziennika Gazety Prawnej” ówczesny przewodniczący Krajowej Reprezentacji Doktorantów Robert Kiliańczyk, regulacja ta pozwoli doktorantom na zaoszczędzenie czasu potrzebnego na prowadzenie działalności badawczej [Mirowska-Łoskot U., Doktorant PAN bez prawa do kredytu na studia w: „Dziennik Gazeta Prawna”, nr 151, 6 sierpnia 2013 r.]. Reprezentanci tego samego organu rok później dalej uskarżali się na nadmierne obciążenie dydaktyczne studentów III stopnia, traktowanych przez uczelnie jak darmowa siła robocza.
Długo problemem był fakt niedostatecznego uregulowania zobowiązań doktoranta i nie do końca jasne oddzielanie w przepisach prawa tej kategorii od „uczestnika studiów doktoranckich”. Doktorat pisać można bowiem zarówno w jednostce naukowo-badawczej takiej jak PAN, jak i dydaktycznej, np. na Uniwersytecie Jagiellońskim. W drugim przypadku doktorant jest z reguły zobowiązany do prowadzenia zajęć dydaktycznych w ramach praktyk doktoranckich. Chociażby na organizowanej przez Krajową Reprezentację Doktorantów i Warszawskie Porozumienie Doktorantów konferencji „Model funkcjonowania studiów doktoranckich: Praktyka. Etyka. Finansowanie”, która odbyła się w październiku 2013 r. w Warszawie, Ewelina Bobko z Samorządu Doktorantów Polskiej Akademii Nauk krytykowała nieprecyzyjną rolę dydaktyczną doktorantów PAN czy też pozbawienie ich niektórych przywilejów przysługujących studentom III stopnia uczelni wyższych. Podobną opinię wyraziła Rada Młodych Naukowców w uchwale z 30 sierpnia 2013 r.: „Rada Młodych Naukowców postuluje zrównanie w prawach doktorantów jednostek naukowych z uczestnikami studiów doktoranckich w uczelniach” [Uchwała Rady Młodych Naukowców nr 6/2013 z 30 sierpnia 2013 r. w sprawie uwag RMN do projektu z 16 lipca 2013 r. Ustawy o zmianie ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym oraz o zmianie niektórych innych ustaw]. Jeszcze w tym samym roku Krajowa Rada Doktorantów ubiegała się o udostępnienie kredytów studenckich doktorantom PAN-u [Mirowska-Łoskot U., Doktorant PAN bez prawa do kredytu na studia w: „Dziennik Gazeta Prawna”, nr 151, 6 sierpnia 2013 r.]. Kiedy więc mówimy o poszkodowanych doktorantach, należy pamiętać, że wśród nich są grupy o różnym statusie.
O tym, czym stało się pisanie doktoratu w Polsce, wiele mówi badanie jakościowe oparte na wywiadach pogłębionych przeprowadzone w całym kraju przez Instytut Studiów Społecznych UW. Jego konkluzja wyrażona w publikacji z 2013 r. „Kuźnia talentów czy przechowalnia? Rola studiów doktoranckich w opinii doktorantów” Anny Domaradzkiej i Dominiki Walczak jest raczej pesymistyczna. Młodzi naukowcy ani nie mają możliwości komfortowego przeprowadzenia badań, ani nie zdobywają w czasie studiów doświadczenia przydatnego na rynku pracy: „W tej sytuacji studia – tylko dla niewielkiej grupy – mają szansę pełnić rolę kuźni talentów, które zasilą szeregi pracowników nauki, przemysłu czy biznesu. Coraz częściej natomiast mogą być postrzegane jako poboczna – w stosunku do głównej pracy zawodowej – rozrywka intelektualna, oferująca możliwość rozwijania zainteresowań i realizacji indywidualnych ambicji naukowych. Z kolei dla osób, które nie mają pracy, bądź pomysłu na karierę zawodową, jest to sposób na przetrwanie kilku lat poza rynkiem pracy. Lat, które mogą wykorzystać na sprecyzowanie planów i podniesienie kwalifikacji, ale które też często są latami – z punktu widzenia praktyki zawodowej – straconymi” [Domaradzka A., Walczak D., Kuźnia talentów czy przechowalnia? Rola studiów doktoranckich w opinii doktorantów, w: Pakuła J. (red.), Współczesne problemy nauki i szkolnictwa wyższego, 2013, dostęp: akademia.edu].
Podobne, bardziej kompleksowe badanie przeprowadziła Krajowa Reprezentacja Doktorantów (KRD) – zebrała opinie 622 doktorantów z całej Polski. Raport opublikowany w marcu 2015 r. wskazuje na wiele nieprawidłowości: „Wspomniane kategorie (w niektórych zwykle mieści się po kilka patologii) dotyczą: liczby doktorantów w Polsce, statusu prawnego doktoranta, kwalifikacji kierowników studiów doktoranckich i administracji, regulaminów studiów doktoranckich, programów studiów, warunków socjalnych oraz dostępności do zaplecza naukowo-badawczego, rozdzielania środków finansowych przeznaczonych dla doktorantów, współpracy z opiekunem naukowym/promotorem, rozwoju naukowego doktorantów, dorobku naukowego doktorantów, zajęć dydaktycznych prowadzonych przez doktorantów, mobbingu i nepotyzmu” [Krajowa Reprezentacja Doktorantów, Patologie doktoranckie, „Forum Akademickie” 2015, nr 3, dostęp: forumakademickie.pl]. Doktoranci narzekają na niską jakość studiów, nie do końca jasny status pracownika naukowego i studenta, łamanie ich praw, złe stosunki z administracją i władzami uczelnianymi, niedostatki finansowe, a nawet molestowanie seksualne i mobbing. Należy oczywiście pamiętać, że badanie zostało specyficznie ukierunkowane właśnie na patologie, jednak ich rozpiętość i wielość budzi niepokój.
Pracujcie ciężej!
Istnieje też drugi nurt tej debaty (najczęściej popierający program ministerstwa), który wskazuje raczej na doktorantów jako jednostki niedostatecznie przedsiębiorcze. Rzeczywiście, jeśli rozpatrujemy liczbę oferowanych programów stypendialnych czy konkursów grantowych – jest ich dużo, zarówno specjalistycznych, nakierowanych na określony rodzaj badań, jak i ogólnych. Oferują je różne podmioty: od uczelni, przez organizacje takie jak Narodowe Centrum Nauki, aż po samorządy i urzędy wojewódzkie. Stypendia fundują też niejednokrotnie podmioty prywatne. Sam Lewicki w tekście „Jak przeżyć na studiach III stopnia” konkluduje: „Sytuacja doktorantów nie jest może taka, jakiej by oczekiwali, niemniej jest wiele możliwości jej poprawy. Bardzo wiele zależy od samych zainteresowanych, ich uporu i niekiedy odrobiny szczęścia” [Lewicki J., Jak przeżyć na studiach III stopnia?, dostęp: perspektywy.pl].
Podobnie wyraża się doktorantka psychologii Anna Karcz-Czajkowska, prowadząca bloga pod znamienną nazwą niemarudz.me: „Teraz robię doktorat. Kolejny rok otrzymuję stypendium. Grantu nie dostałam, bo nie wyrobiłam się z papierami w terminie, mój błąd, za słabo się postarałam. Spróbuję w kolejnym rozdaniu, ale gdy mój wniosek zostanie odrzucony, winy najpierw poszukam w sobie. Uznam, że najwyraźniej nie umiałam go napisać skutecznie – przecież reguły otrzymania grantów są znane i sorry, ale nie wierzę w bajki o złośliwości czy stronniczości komisji. (…) to właśnie rolą autora jest przygotować aplikację w taki sposób, żeby ułatwić komisji wychwycenie głównej myśli przewodniej i kluczowych elementów twojego zgłoszenia. (…) Nie dostałeś grantu? W większości przypadków oznacza to jedno – nie umiesz napisać wniosku. (…) Tymczasem rzeczywistość jest bezlitosna, ale dość prosta do ogarnięcia. Nie umiesz napisać dobrego wniosku o grant? Trzeba było się nauczyć” [Karcz-Czajkowska A., Młoda doktorka z roszczeniami, 3 stycznia 2015 r., dostęp: niemarudz.me]. Głosy te mówią przede wszystkim o potrzebie szkolenia i lepszego przygotowania samych zainteresowanych, którzy nie otrzymują pożądanych świadczeń z własnej winy lub przynajmniej niedostatecznych starań. Według cytowanej autorki studia doktoranckie odbywają się wręcz w „szklarniowych warunkach”, które umożliwiają stosunkowo łatwe i owocne przygotowanie się do zdobywania środków finansowych na własne badania.
Diagnoza ta, choć w dyskursie publicznym pojawia się rzadziej niż przytoczone wyżej opisy warunków życiowych doktorantów, stanowi częsty punkt odniesienia dla krytyków obecnego systemu szkolnictwa wyższego. Krzysztof Posłajko, publicysta magazynu internetowego „Nowe Peryferie”, następująco opisuje tę postawę: „System pseudo-rynkowy w naturalny sposób promuje indywidualistyczne strategie sukcesu. Studenci mają coraz lepiej się kształcić w ramach określonych przez ministerialne dyrektywy, co ma rzekomo zapewniać im lepszy start na rynku pracy. Naukowcy, tymczasem, poprzez produkcję artykułów zwiększają swoje szanse w wyścigu do cienkiego strumyczka grantów. Uczelnie jako całości zawzięcie walczą o zwiększone dotacje z budżetu. (…) Społeczność akademicka staje się zbiorem atomów, z których część jeszcze wierzy w możliwość osiągnięcia indywidualnego sukcesu poprzez wpasowanie się w oficjalne normy (choć zazwyczaj okupione jest to sporym poziomem stresu), zaś inni, liczniejsi, popadają w apatię, odbijając się od instytucjonalnej ściany. O jakimkolwiek wspólnotowym działaniu nie ma w tej sytuacji, rzecz jasna, mowy” [Posłajko K., Pseudo-rynki jako metoda zarządzania szkolnictwem wyższym w: „Nowe Peryferie”, 10 maja 2013 r., dostęp: nowe-peryferie.pl].
Nie tylko pieniądze
Powyższy przegląd odnosi się przede wszystkim do sytuacji materialnej doktorantów. Ten sam autor diagnozuje inny problem – utrzymującą się hierarchię akademicką niekorzystną dla młodych naukowców. Ta przestarzała, feudalna niemalże struktura miała upaść wraz z przyjęciem nowelizacji ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym w lipcu 2011 r. Młodzi, krępowani przez starszych kolegów po fachu, nie mieli wcześniej większego wpływu na strategiczną politykę prowadzoną przez uczelnie. Jak pisze Posłajko, „istnieje cała grupa »młodych wygłodniałych«. Mam na myśli (często bezrobotnych) młodych doktorów i doktorantów, którzy czują, że ich kariery są zablokowane nie tylko przez niedofinansowanie systemu akademickiego, ale też przez feudalne i klientystyczne struktury uczelniane, które co do zasady bronią statusu obecnych pracowników” [Posłajko K., Akademicka (kontr)rewolucja w: „Nowe Peryferie”, 12 lutego 2015 r., dostęp: nowe-peryferie.pl]. Braki finansowe nie stanowią jedynej przeszkody w osiągnięciu stałego zatrudnienia i stabilnej pozycji w świecie akademii. Często większą rolę odgrywa niekorzystny układ personalny, niezmieniony mimo szeregu zmian w przepisach prawa mającego za zadanie upodmiotowienie młodych naukowców.
Już we wrześniu 2011 r. Mateusz Klinowski, pracownik Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, kwitował: „Demokratyzacja uczelni to ostateczność, której ich elity nigdy nie zaakceptują. Dlatego rządowe reformy nie zagrażają istnieniu korporacji profesorów, z którą Minister Kudrycka, oskarżana o lobbowanie na rzecz prywatnego szkolnictwa, wolała zawrzeć pokój. W imię obietnicy większych pieniędzy w nauce poświęcono interesy młodszych pracowników naukowych, czyli grupy w środowisku akademickim najliczniejszej i dla przyszłości nauki najważniejszej, ale która we władzach uczelni nie zasiada. A przez to nie jest w stanie skutecznie walczyć o swoje interesy. Szanuję starszych kolegów, z których wielu ma znaczące osiągnięcia naukowe. Nie jestem tylko w stanie zrozumieć, dlaczego ich władza na uniwersytetach ma być wyłączna i do tego często sprawowana do spółki ze studenckimi samorządami ponad głowami większości kadry naukowej? Czy naprawdę nikogo już nie bulwersuje, że za publiczne pieniądze utrzymujemy w Polsce skostniały i niewydolny system, gdzie demokracja postrzegana jest jako zagrożenie dla nauki i jej poziomu?” [Klinowski M., Reforma szkolnictwa wyższego: więcej pieniędzy, lecz już nie demokracji, dostęp: mateuszklinowski.pl, 4 września 2011 r.]. Zdaniem Klinowskiego jednym z nielicznych rzeczywistych działań zmierzających ku zmianie uniwersyteckiej hierarchii miało być zniesienie habilitacji. Do tego również nie doszło – tym razem ze względu na protesty środowiska naukowego. W tekście z początku 2013 r. ponawia swój apel: „Pani Minister, rozczarowanie Pani i innych polityków deklaracjami i »reformami« jest tak duże, że wielu z nas zamierza na zawsze pożegnać się z nauką. My, młodzi pracownicy naukowi polskich uniwersytetów, dość mamy takiego traktowania. Chcemy prawdziwej demokracji na uczelniach, w miejsce feudalnych zależności, i prawdziwej władzy. Wówczas szybko zreformujemy polską naukę i wyprowadzimy ją na prostą” [Klinowski M., Młody naukowiec pisze do Minister Kudryckiej, dostęp: mateuszklinowski.natemat.pl, 15 stycznia 2013 r.].
W istocie, mimo zwiększenia zewnętrznych wobec uczelnianych układów personalnych źródeł dofinansowania i mobilności uprawiania nauki, korzyści z reform szkolnictwa są dostępne jedynie dla nielicznych. W efekcie większość doktorantów nie ma szans wyrwać się z silnej hierarchii, a jednocześnie musi się godzić na quasi-rynkową rywalizację o granty i stypendia.
Pomysły na zmiany
Z rozgorzałej dyskusji wokół warunków życia i pracy doktorantów dają się wyłuskać zarówno rozwiązania nieuderzające zasadniczo w obecne struktury organizacyjno-finansowe uczelni, jak i te, które ocierają się o zmiany niemal rewolucyjne.
Ostatnio Związek Nauczycielstwa Polskiego na łamach „Gazety Wyborczej” zaproponował, by prawnie umożliwić doktorantom zrzeszanie się w związki, a wcześniej przyjął statut potencjalnie zezwalający im na wstępowanie do ZNP. Maciej Orłowski argumentował, że dałoby to pozytywne skutki: z jednej strony mogłoby zapewnić niezależność finansową gwarantowaną przez związkowe składki, a z drugiej ułatwić samoorganizację i podnieść rangę instytucji zrzeszających doktorantów. Wpłynęłoby to jakościowo na zmianę relacji z władzami uczelni i wzmocnienie pozycji negocjacyjnej młodych naukowców. Autor artykułu wspomina również, że uzwiązkowienie doktorantów wspiera i postuluje Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej, oddolnie zbudowane stowarzyszenie formułujące krytykę status quo polskiej akademii w rozmowach z Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego. W jednym ze swoich postulatów programów KKHP deklaruje: „Doktoranci oraz młodsi, tzw. niesamodzielni pracownicy nauki, powinni mieć większy udział w podejmowaniu decyzji, które mają wpływ na funkcjonowanie zatrudniających ich jednostek, a więc również na ich własny los. Należy zwiększyć ich proporcjonalny udział w radach naukowych instytutów i w radach wydziału” [Orłowski M., Doktoranci wszystkich uczelni, łączcie się!, „Gazeta Wyborcza”, 24 lutego 2015 r.].
Propozycje te nie czekały długo na polemikę. Odpowiedział na nie Michał Gajda, obecny przewodniczący Krajowej Reprezentacji Doktorantów. KRD broni swojej pozycji reprezentanta środowiska doktoranckiego i wskazuje na to, że w obecnym systemie prawnym istnieją możliwości zarówno samoorganizacji, jak i wpływania na kształt przepisów dotyczących uczelni. Deklaruje również, że od wielu lat pracuje nad nimi zauważalna grupa osób, i wzywa do współdziałania z nimi: „Doktoranci wszystkich uczelni, łączcie się, bo samorządy doktoranckie czekają na ambitnych, młodych ludzi chcących zmieniać swoje otoczenie, walczyć o lepsze jutro szkolnictwa wyższego! (…) w strukturach samorządowych od rana do nocy, od poniedziałku do niedzieli, w mniejszym lub większym zakresie, ale bez składek i kosztem własnego czasu w Polsce społecznie pracują setki, jeśli nie tysiące osób” [Gajda M., Doktoranci wszystkich uczelni łączą się od lat!, oficjalne stanowisko KRD z 27 lutego 2015 r., dostęp: www.krd.ogicom.pl].
Rzeczywiście, istniejące organy, takie właśnie jak KRD czy Rada Młodych Naukowców, na bieżąco opiniują ministerialne projekty zmian w ustawie o szkolnictwie wyższym czy poszczególnych rozporządzeń. Choćby zgodnie z opinią zarządu KRD z 21 grudnia 2014 r. – należy skończyć z sytuacją, w której uczelniom opłaca się przyjmować doktorantów na studia i później nie wypłacać im stypendium. Postulują, „aby środki dotychczas przeznaczane na kształcenie doktorantów bez stypendiów przeznaczyć na kształcenie doktorantów pobierających stypendium doktoranckie, celem zmotywowania uczelni do przyznawania takowych stypendiów. Pragniemy zwrócić uwagę, że doktoranci są to często osoby pragnące usamodzielnić się finansowo i założyć własną rodzinę. Większość z nich nie może liczyć już na wsparcie rodziców ze względu na posiadany wiek. Sytuacja ta sprawia, że brak podstawowego wsparcia finansowego, za wykonywaną pracę, ze strony uczelni w trakcie realizacji studiów doktoranckich uniemożliwia właściwe się w nią zaangażowanie” [Opinia Zarządu Krajowej Reprezentacji Doktorantów z 21 grudnia 2014 r. w sprawie projektu Rozporządzenia Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego w sprawie sposobu podziału dotacji z budżetu państwa dla uczelni publicznych i niepublicznych]. Analogicznie wypowiadają się przedstawiciele RMN w uchwale z 22 grudnia 2014 r.: „Uczelnie powinny dążyć do maksymalizacji liczby doktorantów, którym przyznawane jest stypendium, przy jednoczesnym efektywnym eliminowaniu z list uczestników stacjonarnych studiów doktoranckich osób, które prowadzą badania na niskim poziomie lub też nie prowadzą ich wcale. W ten sposób uczelnie, doceniając najbardziej uzdolnionych doktorantów, mogą stale podnosić jakość prowadzonych badań oraz wpływać pozytywnie na prestiż prowadzonych studiów doktoranckich. Stypendia doktoranckie zabezpieczają sytuację bytową doktorantów, pozwalając im w pełni skupić się na prowadzonych badaniach” [Uchwała Rady Młodych Naukowców nr 20/2013 z 22 grudnia 2014 r. w sprawie uwag RMN do projektu Rozporządzenia Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego z 17 listopada 2014 r. w sprawie sposobu podziału dotacji z budżetu państwa dla uczelni publicznych i niepublicznych]. Bardzo podobne tony pobrzmiewają w indywidualnych wypowiedziach uczestników debaty, na przykład w części propozycji wysuwanych przez Patryka Wawrzyńskiego, autora bloga „Wawrzyński bez cenzury” i pracownika naukowego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Najogólniejszy postulat brzmi: stypendium powinno być dostępne dla doktoranta i pozwolić mu na samodzielne utrzymanie się bez konieczności podejmowania dodatkowej pracy. Równocześnie warto zauważyć, że obok żądania zapewnienia stypendiów wszystkim doktorantom bardzo często pojawia się propozycja zmniejszenia ogólnej liczby naukowców przystępujących do pisania rozprawy doktorskiej. Ponadto coraz częściej w dyskusji o kondycji bytowej doktoranta wybrzmiewa troska nie tylko o jakość jego badań i czas, lecz także – najogólniej – o możliwość godnego życia. Wraca tutaj postulat formułowany w liście otwartym Collegium Invisibile już w 2010 r., a przytaczany na początku niniejszego tekstu.
W sukurs temu przekonaniu przybywa ministerstwo, które w komunikacie z 11 lutego 2015 r. na swojej stronie internetowej ogłasza start programu „Maluch na uczelni” i wysokie, bo sięgające łącznie 11 milionów złotych, dotacje dla uczelni na uruchomienie żłobka lub przedszkola. Placówki sfinansowane z tych źródeł mają być dostępne zarówno dla regularnych pracowników naukowych, jak i studentów. Zmiany te ograniczają się w gruncie rzeczy do dokonywania przesunięć w istniejącym budżecie, bez podważania fundamentów jego konstruowania.
Tymczasem dość powszechna jest zgoda co do potrzeby zmiany systemu finansowania nauki i dydaktyki, która pośrednio odbija się na wszystkich uczestnikach życia uniwersyteckiego, w tym studentach III stopnia. Nie wszyscy jednak zgadzają się po prostu na zwiększenie nakładów na wydatki socjalne. Chociażby Mateusz Mrozek, przewodniczący Parlamentu Studentów Rzeczpospolitej Polskiej, deklarował, że uczelnie potrzebują większej swobody w kwestii rozdzielania całości funduszu stypendialnego między pulę socjalną i naukową. Jak stwierdził, najlepszą formą byłaby hybrydowa – tzn. stypendium trafiające do najbardziej potrzebujących, którzy jednocześnie osiągają dobre wyniki w nauce [System stypendialny wymaga reformy, wywiad Urszuli Mirowskiej-Łoskot z Mateuszem Mrozkiem, „Dziennik Gazeta Prawna”, nr 34, 19 lutego 2015 r.].
W tej samej rozmowie krytykuje jednak system finansowania uczelni ze względu na zbyt duże jego uzależnienie od tak zwanego pogłównego, czyli finansowania regulowanego liczbą studentów na danym kierunku. Większe znaczenie powinny mieć według niego czynniki jakościowe. Podobnie zdiagnozowali problem członkowie KKHP w swoich postulatach programowych czy Obywatele Nauki, organizacja dążąca do rozbudzenia dyskusji o stanie akademii i stworzenia reprezentacji ludzi nauki. Uniezależnienie od wahań demograficznych wraz ze zwiększeniem ogólnych nakładów na naukę nie wymuszałoby na uczelniach poszukiwania w panice w momentach wyżu dodatkowych wykładowców, a w czasach niżu – oszczędności przez obciążanie doktorantów nieodpłatnymi obowiązkami dydaktycznymi. By zrealizować te propozycje, potrzebne są jednak kolejne zmiany w ustawie Prawo o szkolnictwie wyższym.
Ciąg dalszy nastąpi?
Zmiany w polskim szkolnictwie wyższym rozpoczęto w dużej mierze pod hasłem emancypacji młodych naukowców – zdolnych, mobilnych, przedsiębiorczych, a hamowanych przez hierarchiczność uniwersyteckich struktur. Rzeczywiście, trudno odmówić dawnej minister racji w postulacie walki ze skostniałością polskiej akademii. Jednak po wielu już latach reformy, która rozpoczęła się w 2007 r. od objęcia przez Barbarę Kudrycką teki minister nauki i szkolnictwa wyższego, a jest kontynuowana obecnie przez Lenę Kolarską-Bobińską, nie można stwierdzić, że doktoranci w Polsce osiągnęli wreszcie pożądaną pozycję na uniwersytecie i mają warunki do pracy badawczej. Sytuacja niektórych grup – zwłaszcza reprezentantów nauk ścisłych, w większej mierze przywykłych do publikacji w językach obcych, mobilności, funkcjonowania w dużych zespołach grantowych, a więc wszystkiego tego, co jest cenione w obecnym systemie dofinansowania nauki – z pewnością się polepszyła. Widać to chociażby po wzroście łącznych nakładów na naukę i pozyskanych w programach grantowych dofinansowaniach dla nauk technicznych w latach 2010-2012 [Raport Nauka w Polsce, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, 2013 r., dostęp: nauka.gov.pl]. Większość młodych badaczy nie ma jednak dostępu do stypendiów czy grantów, nie cieszy się wysoką pozycją na swoich wydziałach ani wpływem na politykę władz uczelni. Ta zła sytuacja wpisuje się w ogólnie negatywne nastroje humanistów, jakie przywołuje Łukasz Niesiołowski-Spano w komentarzu dla „Kultury Liberalnej”: „Najczęściej głos oburzenia dobywa się z ust przedstawicieli nauk społecznych i humanistów. Ta grupa jest najbardziej sfrustrowana i ma ku temu powody. Jej przedstawicieli w zasadzie ominął strumień europejskich pieniędzy. Humaniści są też najbardziej dotknięci efektami niżu demograficznego i wynikającej zeń groźby likwidacji całych kierunków studiów. Na domiar złego, przedstawiciele władz dawali im niejednokrotnie do zrozumienia, że są gospodarce zbędni” [Niesiołowski-Spano Ł., Pamiętajmy o średniakach!, „Kultura Liberalna” 2015, nr 10, 3 marca 2015 r., dostęp: kulturaliberalna.pl]. W pewnym sensie jest to głos większości, bowiem większość zarówno studentów, jak i doktorantów to właśnie przedstawiciele nauk społecznych i humanistyki. Nie znaczy to jednak, że wyłącznie oni cierpią na zmianach w systemie szkolnictwa wyższego. Wśród „ścisłowców” także dają się słyszeć głosy co najmniej sceptyczne wobec reformy kontynuowanej przez obecny rząd.
Reprezentacje środowisk doktoranckich skupiały się z reguły na reakcjach na konkretne rozwiązania proponowane przez ministerstwo. To ważne, by śledzić szczegółową legislację i czuwać nad jej przebiegiem, lecz widać także po niniejszym przeglądzie, że doktorant funkcjonuje w systemie naczyń połączonych. Jeśli mamy myśleć o poprawie losu doktorantów, musimy najpierw przemyśleć ich rolę i zadania w nowym systemie, pożądaną liczbę i uprawnienia na uniwersytecie. Następnie zaś przystąpić do wdrożenia takiego projektu zmian, którego beneficjentami będzie możliwie największa część akademii.